Czekam na telefon. Dość niecierpliwie, od dwóch tygodni. Powinna zadzwonić i zamiast: `Cześć, jak leci?`, zadać sakramentalne pytanie: `Co słychać u kochanej pani dyrektor?`.
Skórzane portki opinają pięćdziesięcioletni tyłek, czerwone szpilki stukają stanowczo, wciąż wyciągnięty paluszek wskazuje: ty, ty i ty! Niezrobione, źle, fatalnie, brak dwóch przecinków, kto to redagował?! Wrzask!
Tropicielka błędów tak małych jak komary, toksyczna baba, pilnująca pracy od rana do wieczora, kiedy wreszcie wynosi zza mahoniowego biurka swoją teczuszkę, torebeczkę, swoje spodnie, kostiumy, fryzury, blond włoski i oczka błękitne, wówczas na korytarze, na pokoje, na papiery, gazety, komputery, zasychające w szklankach fusy po kawie, na ład i nieład spływa wreszcie błogosławiony spokój. Jej urlop jest jak rekonwalescencja po długiej chorobie, kiedy pacjent nie wie, czy kiedykolwiek jeszcze stanie o własnych siłach.
Jakże robi się miło.