Żaluzje, drzwi od werandy wszystko na głucho. Między żwirem wyrastała trawa. Nic ciekawego. Z boku, pod drugą terasą, było jeszcze jedno wejście, najwidoczniej prowadzące do kuchni. Wylany asfaltem ganek i całe otoczenie okryte sklepieniem powojów, i rozmaitych pnączy, kto wie od ilu lat nie przerzedzanych. Tu stała też beczka do połowy wypełniona wodą. Tłoczyły się przy niej krzaki akacji, oleandry, mimozy. Twarze w wodzie odbijały się ciemno-zielono, a sama beczka wydawała się bez dna; zaś woda z niedosiężnych podziemi. Zaczęliśmy dlaczegoś chodzić na palcach i mówić szeptom. Z drogi dochodził gwar ruchu. Tu panowała cisza cmentarna. A jednocześnie zdawało się, że dom tylko śpi, oddycha po swojemu, może opuścił żaluzje powiek na swe okienne oczy. Krzyknąć, a zbudzi się raptem! Powiało kurzem, pleśnią, zastałym powietrzem normalnie nie wietrzonego domu. Uderzyła ciemność, ale oczy szybko oswoiły się z tym trochę światła, które przenikało poprzez deszczułki żaluzji. Było pusto. Na oknie stał kawnik emaliowany na niebiesko, pajęczyna. Na ścianie plama od zacieku wyobrażała krokodyla. Na podłodze duży gwóźdź. Dwoje drzwi było w pół otwarte. Na-wprost do dużego pokoju bez mebli. Tylko na ścianie wisiał obraz przedstawiający panią w bieli wpółleżącą na kanapie. Zatrzymałem się w progu. Obraz miał czarne ramy. Była li to cesarzowa Józefina? Była li właścicielka willi? Margrabina de...? Księżna de...? Czy tylko... Nie mogłem wytrzymać jej wzroku. Patrzyła wprost, z góry ku mnie jak zwykłe są patrzeć obce damy. Wycofałem się na palcach. Drzwi na lewo prowadziły do rozległego, rodzaju hallu, skąd były schody na piętro. W rogu stolik na trzech nogach, pleciony fotel z wypchniętym siedzeniem, a nad nim znowuż patrzał portret ze ściany, poczerniały ze starości. Nic więcej. Józef Mackiewicz